literature

4# Ceadmil Crevan, Ceadmil Cervan

Deviation Actions

Krusiaczka's avatar
By
Published:
1.2K Views

Literature Text

     Szarość ścian, blady blask ich gładkości. Cienie tańczyły na nich, kiedy pochodnia za kratą lekko falowała. Ciche jęki, skomlenie, wulgaryzmy w rożnych językach, ledwo słyszalny płacz przypominający łkanie niemowlaka. Każdy z tych dźwięków wiercił osobną dziurę w głębinach jej umysłu.

     Krew, pot, łzy i ślina już dawno zaschły na ciele, pozostawiają barwne kleksy na jasnej tkaninie i skórze. Z nóg zdjęto buty i założono ciężkie kajdany z krótkim łańcuchem pomiędzy nimi, tak że nie była w stanie nawet zrobić kroku, jednak im było mało. Pocięli jej całe stopy, aby całkowicie uniemożliwić ruchy. Już dawno przestała krwawić, jednak z każdym drgnięciem mięśni promieniował od nich niewyobrażalny ból.

     Siedziała więc skulona pod ścianą, wsłuchana w odgłosy dochodzące z innych cel i wpatrzona w jedyny blask – pochodnię. Już dawno straciła poczucie czasu, nie wiedziała czy nadszedł dzień, czy noc. Miała zostać zabita nazajutrz, jednak coś się zmieniło. Strażnik, który przynosił jej wodę i kromkę chleba napomknął o tym, że jeszcze minie trochę czasu nim zawiśnie, jednak kara ją nie ominie.

     Faktycznie, nie ominęła. Pochłonięta w matni podsycanej panicznym strachem i odgłosami nie usłyszała, kiedy cela została otwarta, a do środka weszła wysoka postać.

     Ukryta w cieniu zbliżała się do niej powolnym krokiem z charakterystycznym szczękiem zbroi. Przerażenie już dawno osiągnęło szczyt, dlatego beznamiętnie uniosła głowę aby spojrzeć na twarz przybysza. Oczy miała przyzwyczajone do mroku, więc nie potrzebowała wiele czasu, by rozpoznać rysy mężczyzny. Skrzywiła się ni to z pogardą ni to ze strachem.
- Stennis.
- Oh, pamiętasz mnie, trucicielko? – zironizował książę i zaśmiał się szczerze.
- To ty otrułeś Smokobójczynię, nie ja! – krzyknęła przez łzy dziewczyna.
- Ale ty mi pomogłaś zdjąć ze mnie podejrzenia. Dziękuję ci Allio, to było naprawdę miłe z twojej strony. – Z rozkoszą przypatrywał się jej bezradnej wściekłości. Nie mogła ruszyć ani rękoma ani nogami, a łańcuchy połączone ze ścianą dawały mu pewność. – Jak ci minęła noc w tej pięknej komnacie? – zaśmiał się.
- Jak to noc? – zapytała zaskoczona.
- Nie graj na zwłokę, elfko. Dzisiaj miałaś być zabita, ale stwierdziłem, że jeszcze będę w stanie ci się odwdzięczyć za tą wielką pomoc.
Allia patrzyła zszokowana w oczy księcia.
Jedna noc.
Zdawało jej się, że minęły tygodnie, a okazało się, iż zaledwie dzień. W głowie się mieszało. Krzyk, wrzask, szloch.
Niech oni skończą!

     Szarpnęła się w węzach i zaskomlała z bólu, jak zbity pies. Stennis zaśmiał się na ten widok i lekko nad nią nachylił.
- Nie rzucaj się suko, szkoda tego ciała.
Alarelien podniosła gwałtownie głowę i splunęła w twarz mężczyzny. Ten krzyknął wściekły i odsunął się o krok, a ona przyglądała się temu z dziką satysfakcją. Mimo braku możliwości ruchu znów miała przewagę. Nigdy nie pozwoliła sobą gardzić, to ona była panią.
Stennis spojrzał z dziką furią na dziewczynę i zdjął rękawicę z dłoni.
- Sama tego chciałaś – wysyczał rozkoszując się momentem, gdy znów u elfki ujrzał strach na widok jego atutu.

     Nie zamknęła nawet oczu, gdy nastało pierwsze cięcie, nie zdążyła.
Później był tylko męczeński krzyk.

* * *

    

     Siedział w swoim pomieszczeniu na stole i przekręcał w palcach kartkę patrząc na nią w skupieniu. Nie wiedział, jak dokładnie ma się zachować. Dzień był dla niego zbyt męczący. Najpierw rzekoma zdrada, później wysłuchiwanie jęków Filippy z powodu jego nadmiernego przebywania przy Saski, bezsenna noc i list, który już zdążył przeczytać. Dwukrotnie.
Ostatnia z wiadomości od Cedrica do Alli. Mówił w niej o zmęczeniu i końcu. Przepowiedział swoją śmierć i ostrzegł ją przed niezbudowanym portem oraz salą z gładkiego kamienia.
Nic nie pojmował, a znużenie wygrywało.

     Zachwiał się do przodu i w ostatniej chwili oprzytomniał. Był środek dnia, ludzie normalnie pracowali, wojska były mobilizowane, kuźnie wrzały, a on… usypiał.

     Oczy same mu się zamknęły, a ciało poleciało do przodu. Przed samą ziemią watażkę złapał młody elf, który lekko nim potrząsnął.
- Coś się stało? – zapytał półprzytomnie.
- Połóż się, proszę cię. Ledwo trzymasz się na nogach. Nie pomożesz Smokobójczyni, jeśli nie będziesz spał.
Elf niechętnie przytaknął i pozwalając sobie na pomoc podążył z Ciaranem do posłania.
- Są jakieś wieści?
- Alarelien dzisiaj nie zginie. Wyrok został odroczony na później. Tak zarządził książę Stennis.

Dowódca przytaknął ledwo pojmując, co się do niego mówi i ułożył się na posłaniu. Nie czekał długo na sen, który okrył go w całości. Był on inny, a dlatego, że przedstawiał Allie.

     Szła przed nim w ciężkiej, alabastrowej zbroi. Nie odwracała się, kiedy wołał. Przedzierała się powoli przez krzewy, przez las, aż do niewielkiego szczytu. Nie widział go dokładnie póki nie doszli, nie widział też tego, co ów szczyt zdobiło.
Drzewo pełne wiszących trupów.
Drzewo Wisielców.

* * *


     Wracał dość szybko do obozu chowając naprędce medalion. Miał wiele informacji, które mogłyby się okazać dla Roche’a bardzo ważne, a przede wszystkim jego sprawa z Triss mogła zostać dzięki temu szybciej rozwikłana.

     Lekkim skinieniem głowy przywitał się z Krótkim, który stał jako czujka przed obozem. Nikt tutaj nie ufał Czarnym stacjonującym za keadweńskim umocnieniami, co tylko zmuszało do większej ostrożności. Ominął prawie w biegu połowę Pasów i dosłownie wpadł do namiotu dowódcy. Rozejrzał się zdezorientowany nie słysząc żadnej obelgi, co do jego nagłego pojawienia i zakłócenia stoickiego spokoju szefa. Przyjrzał się zastawionemu papierami oraz mapami stołowi, zakurzonej skrzyni, nieposłanym łóżku i walającym się po każdym kącie orężu. Nigdzie nie było Vernona.
- Jak go potrzeba, to nigdy nie ma – warknął wiedźmin przez zaciśnięte zęby i wyszedł przed namiot. Spojrzał po lekko zaskoczonych minach kilkorga Pasów i wypatrując wśród nich Trzynastkę zapytał: - Gdzie podział się Roche? Mam dla niego parę informacji.
Mężczyzna zakłopotany potarł kark i poprawił rękawice na rękach za nim się odezwał, choć i przed tym jeszcze ciężko westchnął.
- Dowódca wybył z samego rana w stronę plaży. Jak tak wyszedł tak i ślad po nim zaginął, jak i Ves… - dodał sam nie wiedząc, po co. Przecież wiedźmin pytał się tylko o szefa, a nie o dziewczynę.
Geralt zmierzył go wilczym spojrzeniem i zwrócił głowę w stronę brzegu Pontaru.

     Zniknęła Ves oraz Roche, lecz nikt nie widział, aby odchodzili razem. Nie oznaczało to, że są w tym samym miejscu, jak i samoistnie narzucał się przebieg nocnej rozmowy tak, jak poradził dziewczynie.

Przepchnął się niecierpliwie między mężczyznami i szybkim krokiem ruszył przed siebie.

     Plaża ukryta za skałami, wręcz niewidoczna od strony obozu stawała się na tle Pontaru widocznie odznaczającą bladą kreską. Wiedźmin skupił wzrok na odcinających się jaskrawo barwach mchów na skałach oraz roślin rosnących opodal. Wśród gamy kolorów i wzorów ujrzał matowy błękit sukmany dość kontrowersyjny na tle krajobrazu.

     Zbliżył się do siedzącego na trawie Roche i przysiadł się do niego. Spojrzał na widoczne namioty Nilffgardu po drugiej stronie rzeki oraz na kłębiącą się z boku Mgłę. Milczał długo, specjalnie.
Vernon nawet na niego nie spojrzał z pod napuchniętych z braku snu powiek, uwieńczonych błękitnymi obwódkami idealnie pasującymi do stroju.
- Ciężka noc – zagadnął nagle wiedźmin bardziej stwierdzając niż pytając.
Mężczyzna lekko przytaknął. Długo siedział znów w milczeniu, po czym zwrócił głowę w stronę rozmówcy.
- Masz coś dla mnie?
- A i owszem – odparł. - Wczoraj w Vergen prawie śmiertelnie otruto Saskie.
- Prawie?
- Filippa w ostatniej chwili powstrzymała rozwój trucizny. Dziewczyna leży nieprzytomna, z ograniczonymi czynnościami życiowymi. Bez specjalnych i rzadkich składników oraz artefaktów jest nie do odratowania.
- Nie jestem pewien, czy ta wiadomość ma mnie zadowolić, czy wręcz przeciwnie. Kto był trucicielem?
- Elfka, która przybyła na statku. Alarelien, jeśli dobrze zapamiętałem. Została podobnież schwytana na gorącym uczynku przez księcia. Dzisiaj miano wymierzyć jej sprawiedliwość, lecz podobnież wyrok odroczono na inny termin. Przyczyny nie znam. Załoga statku uciekła z Vergen i popłynęła w górę Pontaru.
- Wiatr im dzisiaj sprzyjał – stwierdził po dłuższej chwili Roche.
- Teraz miasto pozostało bez dobrego władcy i generała. Kiedy tylko zdejmie się klątwę z placu boju, nie powinniśmy napotkać oporu, aby przejąć Vergen. Henselt będzie zadowolony.
- Mam w dupie zadowolenie tego skurwysyna! – wybuchł nagle Roche. – Póki jest Mgła, to co mówisz jest zaledwie czczym gadaniem, niczym więcej!
Geralt spojrzał na niego kątem oka nie przerywając potoku bluzg skierowanych w kierunku każdego, kto kiedykolwiek zawadził Vernonowi, a kiedy skończył odezwał się spokojnie:
- Powinieneś wypocząć Roche. Nie myślisz racjonalnie i błądzisz myślami, a jesteś dowódcą sił specjalnych Temerii. Nie możesz sobie pozwolić na brak harmonii, którą zawsze miałeś.
- A ty powinieneś wreszcie przestać radzić innym. Wychodzą z tego same nieprzyjemności – warknął mężczyzna wstając i odchodząc w tylko sobie znanym kierunku.

     Geralt westchnął ciężko i podniósł się z ziemi otrzepując spodnie. Rozejrzał się wokół siebie. Vernon zniknął za skałami pozostawiając go samego, co nie dawało mu więcej wyjść, niż powrót do obozu. Wszystko już go jak najmniej obchodziło. Najważniejszą informację przekazał, więc mógł się zastanowić czy od razu dać artefakt – Burą Chorągwie, Detmoldowi, czy też zaczekać, aż zdobędzie wszystkie i przypilnować czarodzieja, żeby zastosował je tak, jak powinien.

     Odwrócił się zwinnie i ruszył przed siebie. Okolica wydawała się nader spokojna i przyjemna, a grasujące od czasu do czasu trupojady i jeden krabopająk nadawały sielskości lekką nutę ekstrawagancji.

     Po prawej skalny mur, po lewej pola i wielka palisada, a wokół siebie znajomy krzyk. Źrenice od razu się zwęziły, a dłoń była w gotowości do złapania rękojeści. Geralt czym prędzej zlokalizował skąd doszedł głos i skierował się w jedną ze skalnych nisz, których było pełno przy wąwozie. Wbiegł do niej z cichym krzykiem i ujrzał przed sobą rozwścieczonego trolla z obnażonymi łapami wyciągniętymi w stronę klęczącej pod nim dziewczyny, która nieudolnie chciała chwycić za oręż leżący niedaleko niej.

     Podrzucił lewy bark, chwycił za rękojeść srebrnego miecza i z wrzaskiem walki ruszył na bestię stając między nim, a jego ofiarą. Bez namysłu ciął ostrzem przez dłoń monstrum, po czym wykonał fintę, półobrót i wyskok. Ostrze dźgnęło trolla w pierś, jednak chybiło celu, którym było serce. Spróbował ponownie zaczynając od parady, jednak mimo że udało mu się wcelować bestia nadal żyła brodząc krwią.

     Wiedźmin tracąc cierpliwość postanowił zdać się na swój refleks i tanecznym krokiem wpadając pod trolla ciął w każde odsłonięte miejsce póki potwór nie upadła na ziemię wydając ostatnie tchnienie.

     Nie wycierając miecza schował go do pochwy na plecach i zwrócił się ku nadal klęczącej postaci. Dopiero po chwili rozpoznał w niej Ves. Ubranie miała brudne i w strzępach, twarz zalaną krwią, a włosy opadały jej na czoło. Zbliżył się do niej, gdy zaczęła się osuwać na bok. Złapał ją tuż przed ziemią i lekko przekręcając ułożył na kolanach.

     Pospiesznie ją zbadał wykrywając lekkie i ciężkie rany.
- Wyglądasz okropnie – stwierdził ze złością.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko wypuszczając z ust strużkę krwi.
- On wszystko słyszał – szepnęła. – Wzięłam twoją radę do serca, ale nie wyszło, nie było mi to pisane…
- Zamilknij, bo się wykrwawisz. – Przycisnął dłoń do rany na wysokości ostatnich żeber. – Oszczędzaj siły.
- Co się do kurwy… - Od strony wejścia oboje doszedł znajomy głos.

     Vernon wypuścił z dłoni miecz i podbiegł do Ves klękając po drugiej stronie. Spojrzał na zakrwawioną rękę wiedźmina, a następnie sam zaczął uciskać ranę. Dziewczyna przyjrzała się swemu dowódcy w ogóle go nie rozpoznając, choć głos kojarzyła. Po chwili przed oczami miała jedynie biały blask.
- Geralt!
- Spokojnie, Roche. To znak Aksji, uspokoi ją i pozwoli nam zanieść do obozu.
Mężczyzna przyjrzał się pionowym źrenicą towarzysza, a następnie bez większych słów uniósł Ves i ruszył przed siebie.

* * *

    

     Księżyc wysoko unosił się na niebie, trawa w jego blasku szarzała, a wyżyna zdawała się być groźnym miejscem o tej porze. Drzewa kiwały się złowrogo pod naporem wiatru, krzewy szeleściły złowieszczo, jakby ogłaszały zbliżające się fatum.

     Buty niknęły w roślinności, gdy brnęła pod górę zostawiając za sobą rzekę, las i polanę. Świat milczał, a ona szła raźno, zdeterminowana choć w jej sercu gościł strach. Odczuwała wokół siebie nieprzemożny chłód narastający gdy dochodziła szczytu, jednak nie robił na niej większego wrażenia. Zapięła poły płaszcza i poprawiła kaptur. Twarz niknęła w cieniu materiału, a jedyny blask satelity oświetlał wysuwające się kosmyki czekoladowych włosów.
Podążała szybko, lecz cel nadal był daleki. Buty przemakały od nocnej rosy, a wiatr smagał oziębłą skórę. Na bladych policzkach ukazały się krwiste wypieki, a usta przybrały bordowy kolor.
Jeszcze kawałek, jeszcze mila, jeszcze parę chwil.

     Ogromne, uschnięte drzewo wieńczące szczyt wyżyny, a spod niego odchodzące ścieżki w każdą ze stron świata. Puste, zniszczone, różne… z kamienia, piachu, kocich łbów i jedynie ugięta pod stopami trawa. A nad nimi wielkie, suche pazury konarów zdające się czekać na swoją ofiarę.

     Postąpiła kolejny krok, gdy usłyszała szczęk zbroi tuż za sobą. Zwróciła się oglądając samotny szczyt i ogromną dolinę przepełnioną ludźmi. Na klingach mieczy tańczył świetlisty ogień, pancerze wieńczyły szkarłatne smugi. Po ziemi turlały się niczym dziecięce piłki hełmy, niekiedy z zawartością.

     Skórzane podeszwy ślizgały się na przesiąkniętej krwią trawie. Z nad lawiny skalnych głosów, niczym skrzek przerażonych ptaków wznosiło się rżenie koni.
Niebo wybuchało kolorem tęczy, zadymione powietrze przecinały ostre błyskawice, ponad wszystko wznosił się nieprzemożny krzyk ginących.

     Najzwyklejszy schemat krajobrazu wojny, krajobrazu, który widziała ponownie. Odcinające się od całości wzgórze, a na nim feeria szat, artefaktów, amuletów i broni magicznej. Pod nim już tylko kołchoz i nieposkromiony wir walki, metalu i ognia.

     Była tam. Była pod Sodden, kiedy nastała wojna, pamięta to idealnie, choć minęły już lata. Wtedy jeszcze nie pojmowała tak ważnej sprawy, wtedy jeszcze nie rozumiała czym jest wojna, czym śmierć i krzyk w głowie mówiący walcz, jak i uciekaj.
I był strach i bezsensowny płacz.

     Chęć ucieczki i sama ucieczka oraz świdrujący ucho furkot przecinającej powietrze stali.
A wokół głuchy dźwięk padających ciał, jak przy wycince w lesie oraz zażarty krzyk wydobywający się z tysięcy gardeł w nieokreślonej symfonii.
Symfonii wojny.
Tym jest bitwa, tym walka i tym jest śmierć.

     Szaleńczym wirem i symfonią. Krzykiem w głowie i strachem w sercu. Niekiedy wymiotami tak niepohamowanymi, że chce się szukać własnych wnętrzności wśród tego, co ma się przed oczami.

     To była chwila, której nie chciała pamiętać, jak i nie chciała widzieć, kiedy na wzgórzu rósł menhir, wzbijał się do chmur, a czarodzieje i czarodziejki znikali wraz z każdym pojawiającym się nazwiskiem.
Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści. Tego było dla niej za dużo, za dużo, jak na jeden raz – wspomnienie, jak przeżycie czegoś od nowa i znów uczucie mdłości.
- To właśnie strach tobą wtedy rządził. – Głos za nią był neutralny, chłodny, wręcz obcesowy.
Niemalże podskakując odwróciła się w stronę drzewa.

     Pod jego konarami stał koń, a raczej mglisto – drewniana bestia, która robiła za wierzchowca ogromnej postaci ubranej w alabastrową zbroję.

Z przodu grawerowana na kształt monstrualnego szkieletu niekiedy zdeformowanego. Hełm był odosobnieniem frontu czaszki bez żuchwy.

     Wzdrygnęła się na sam widok, choć nie był on pierwszym. Właśnie… pierwszym.
Odwróciła się za siebie, chociaż już nie było tam żadnej bitwy, lecz właśnie pod Sodden, kiedy rzygając biegła potykając się o trupy widziała tą zbroję, widziała ten hełm, widziała, jak maszerował on pośród walczących wraz z niewielką świtą ubraną w identyczne pancerze.
- Tylko dzięki niemu przeżyłaś. Strachowi o własne życie, a czymże ono jest,
Lara? Czymże jest twoja nędzna duszyczka wśród tylu poległych tamtego dnia. Niczym, a jednak przeżyłaś, jako jedna z nielicznych.

     Panika jaka w niej wzrosła stawała się czymś, co nie sposób było kontrolować, jednak głos miała spokojny, opanowany, władczy, jak na statku podczas sztormu, kiedy musiała dawać swym ludziom pewność, że wyjdą z tego cało.
- Kim jesteś?
Gdyby nie czaszkowaty hełm zasłaniający twarz, mogłaby przysiąc, że rozmówca się uśmiechnął.
- Nie poznajesz mnie
Aen Seidhe? Czy może nie chcesz mnie poznać, jak i pamiętać? Przecież Sodden było tylko początkiem, a przebrnięcie Jarugi, a bitwa pod Brenną? Ją powinnaś pamiętać, nie uważasz?
- Nie wiem, o czym mówisz – warknęła przez zaciśnięte zęby, choć w głowie szumiał jej ryk dawnych wojen.
- Ależ wiesz – zaśmiał się metalicznie i zrobił obszerny gest ręką. – Twoje pierwsze pojawienie się nad jeziorem było co prawda zaskakujące, lecz później przy
Duén Canell
-
Deireath! – krzyk rozniósł się po dolinie echem.
Postać zamilkła i zwróciła głowę w stronę jednej ze ścieżek widocznie nasłuchując.
-
En dh’oine aen evall a straede – rzekła uspokajając się i zauważając jeźdźca.
- To nie
dh’oine tylko Aen Elle – sprostował i wskazał na nieznajomego zbliżającego się na takim samym wierzchowcu, jak jego.

     Dziewczyna spojrzała na niego nadal nic nie pojmując. Obaj nieznajomi przywitali się skinięciami głów, następnie spojrzeli na nią.
- To ona? – zapytał ten, co dopiero przybył.
- Tak, choć nie chce uwierzyć – odparł beznamiętnie jego towarzysz.
- Zaraz uwierzy – rzekł spokojnie drugi i nakreśli w powietrzu dziwny znak.
Allia zachwiała się do tyłu łapiąc za bolącą głowę. Upadła na kolana krzycząc.

     Dziecko wskakujące ojcu na barana i cieszące się niczym z nowej zabawki. Łapie wiewiórczy ogon przyczepiony do czapki i śmieje się w głos lekko go szarpiąc. Westchnęła z żalem i odwróciła głowę, co zauważa jej matka. Mówi, uspokaja, po czym dodaje:
Kiedyś spotkasz swego ojca, ma na imię… Zagłuszający wszystko wrzask mewy.

     Krzyk, krew, pożoga. Ucieczka, stopy bolą poranione przez kamienie, łzy zasłaniają widoczność. Nad głową biała sylwetka i znajomy skrzek, który pogania, który wzywa.
Bieg, szaleńczy bieg i upadek. Ciężki, bolesny.
Szybkie zerknięcie na swoją przeszkodę i nieokreślony krzyk zatrzymany w gardle.
Czerwona chusta, tylko ona oraz okropna blizna.

     Szczęk zbroi, wrzask bólu, śmiech śmierci, ciemność i duszący dym z zapachem krwi, a nad tym wszystkim skrzek, znany uszom skrzek. Później tylko ucieczka, tylko strach i ból, a nad tym wszystkim skrzek.

     Ciemność, mgła, skowyt i ucieczka. Stukot kopyt, wariacki krzyk. Ucieczka. Nogi się uginają, kamień, spadek, kłujący ból i ruiny. Łzy płyną i zmywają krew, a nad głową słyszalny skrzek i biała sylwetka. Nowa nadzieja. Kolejny bieg, a potem… nic.

     Głód, tęsknota, niepewność decyzji, a wokół skały, morze, mewy, ich krzyk i blade płótna żagli, wielkich żagli oraz krzyk, ten zagłuszający wszystko krzyk mewy.

     Brak strachu, pewność, duma. Chwiejący się pokład, tłum ludzi i pustka w pamięci, tylko biało - czarny płaszcz i ten znajomy krzyk w głowie.
Lara.
Tor Lara.

     Podniosła się z ziemi i spojrzała przed siebie.
-
Deargh Ruadhir – powiedziała z wrogością głosie.
- Przyszliśmy po dług,
Lara. Mamy nadzieję go otrzymać. – Wyciągnął w jej stronę rękę.

     Podeszła do niego i powoli ją uchwyciła. Krew zalewała jej oczy, blizny się żłobiły.
Stała pod ogromnym, suchym drzewem.
Pełnym wisielców.
Drzewem Wisielców.
Jej wisielców.

* * *


     Wypchnięto go z celi, powalono na ziemię i raz kopnięto. Więcej nie wolno, on jest księciem. Jedno kopniecie, nie więcej. Zbroja była we krwi, twarz miała szkarłatne smugi, w oczach nadal czaił się błysk szaleństwa, a wszystko podsycał słodki zapach. Zapach posoki.
Powoli się podniósł, otrzepał, rozmazał krew, wyczuł, gdzie go kopnięto. Nic więcej, nic, tylko bestialski uśmiech odsłaniający zęby i to szaleństwo w oczach. Po czym odszedł.

     Krasnolud odprowadził go wzrokiem, a następnie zrzucił hełm z głowy i wszedł do pomieszczenia przesączonego tym obrzydliwym zapachem.

     Wokół wszystko ucichło, więźniowie zamilkli, gdy pierwszy raz powietrze przeszył ten straszny wrzask, lecz i on z czasem umilkł, a cisza pozostała.

     Uklęknął przy skulonym ciele dziewczyny i w pośpiechu otwierając kajdany upuścił klucz. Brzdęk niósł się długo echem po więzieniu, pozostawiając w głowie groźną nutę.

     Przeturlał więźnia na wznak i spojrzał na zalaną krwią twarz. Wręcz na klęczkach dotarł do kąta celi i wziął z niego wiadro z wodą oraz szmatą. Wrócił szybko do rannego i namaczając materiał począł zmywać posokę ze skóry. Gdy skończył, w ciemności nie zauważył niczego niepokojącego. Wyczuwając, że jej pierś równomiernie się podnosi i opada postanowił pójść po pochodnię.

     Wrócił dość szybko i nachylił się nad więźniem. Nie wiedząc dokładnie co przełknął: wulgaryzm czy swój obiad, który chciał opuścił ciało, upuścił kinkiet i wycofał się z pomieszczenia. Przez kraty wrzucił jej kromkę chleba i postawił na ziemi miskę z wodą.

     Nie chciał już wracać do tej celi, nigdy. Chyba zagra w kości z komendantem o zmianę warty.
Tak, to idealny pomysł.

* * *


     Ciało dziewczyny przeszedł mocny dreszcz, po czym otworzyła oczy, a świat, który ujrzała był już inny.

No to mamy i kolejny rozdział fan fikcji Wiedźmina. Nie wiem czy ktoś to w ogóle czyta, ale mam to niewielką nadzieję, że mam jakiegoś zagorzałego czytelnika. Zaczynamy powoli wielkie szaleństwo Alarelien, a całość się sypie. Nic nie powinno być tak, jak jest, a wojna się zbliża. Podołają temu vergeńczycy, czy jednak się poddadzą? 

Oto i słowniczek:
Lara - mewa
Aen Seidhe - lud wzgórz 
Duén Canell - miejsce dębu
Deireath - skończ / koniec
En dh’oine aen evall a straede - jakiś człowiek jedzie drogą
Aen Elle - lud olch
dh’oine - ludzie 
Tor Lara - wieża mewy
Deargh Ruadhir - czerwoni jeźdźcy (dziki gon)

<---- Rozdział 3
----> Rozdział 5
© 2015 - 2024 Krusiaczka
Comments4
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Mirrage26's avatar
Szybka jesteś ;) Podoba mi się motyw z Cedrikiem. Fajnie się czyta ;)